Pożegnanie z Afryką – powiew egzotyki w środku zimy
Pożegnanie z Afryką to książka, o której słyszał chyba każdy. Zbiór wspomnień duńskiej pisarki Karen Blixen wydano w roku 1937, ale nie straciły one na aktualności. Przeciwnie! Co roku po Pożegnanie z Afryką sięgają nowi czytelnicy. Kolejne pokolenia wgryzają się w treść, smakują ją i przekazują dalej. Dziś, w tym pandemicznym świecie zamkniętych granic, powiew egzotyki wydaje się niezbędny dla równowagi psychicznej.
Pożegnanie z Afryką – wspomnienia wydane pod pseudonimem
Kiedy w roku 1937 w Kopenhadze wydano książkę Pożegnanie z Afryką, na jej okładce odnaleźć można było następujące imię i nazwisko: Isak Dinesen. Dziś już wiemy, że to artystyczny pseudonim przybrany przez duńską pisarkę Karen Blixen. Urodziła się 17 kwietnia 1885 roku niedaleko Kopenhagi, zmarła 7 września 1962. Studiowała w Kopenhadze oraz w Rzymie i Paryżu.
W roku 1905 zaczęła publikować pierwsze teksty literackie na łamach czasopism i już wtedy posługiwała się pseudonimem, ale wówczas brzmiał on Osceola. W roku 1914 wyszła za mąż, po czym oboje z mężem przenieśli się do Kenii, gdzie zajęli się uprawą kawy.
Idylla nie trwała jednak długo. W roku 1921 doszło do separacji, a cztery lata później do rozwodu. Oznaczało to, że dbaniem o plantację i prowadzeniem farmy musiała zająć się sama Karen. Udawało jej się to przez dziesięć lat.
W roku 1931 rynek kawy drastycznie się jednak załamał i Blixen podjęła decyzję o powrocie do ojczyzny. Już w roku 1934 wydała Siedem niesamowitych opowieści, zbiór opowiadań o zwykłych ludziach. W roku 1937 na rynku ukazało się Pożegnanie z Afryką – wspomnienia autorki obejmujące okres od 1913 do 1931 roku. Książka dziś jest kultowa, ale równie silne emocje wywołuje pełna rozmachu ekranizacja z Meryl Streep w roli głównej.
Farma u stóp gór
Autorka książki Pożegnanie z Afryką wprowadza nas w świat jak z bajki. Świat, którego już nie ma i który – co oczywiste – nie wróci. Skutków niszczycielskich działań człowieka nie da się cofnąć. Możemy jedynie usiąść w fotelu z kubkiem kawy, przy ogniu huczącym w kominku i zatopić się w kenijskim klimacie. Blixen wprowadza nas na swoją farmę u stóp gór Ngong, wokół rozpościera się surowy krajobraz o mdłych barwach, krajobraz pozbawiony bujnej roślinności. Upalne południa, chłodne poranki i wspaniała widoczność – oto specyfika życia na wysokości dwóch tysięcy metrów. A wystarczy wejść jeszcze wyżej, na zielone zbocza i skaliste urwiska, by dostrzec – pod liliowym niebem – lasy, pustynie i rezerwaty.
Kiedy już się napatrzymy na ten bezkres, na ten niezwykły kolaż, Karen Blixen z radością zaprosi nas na plantację. Tu jednak natychmiast pozbawi nas złudzeń. „Uprawa kawy wymaga mozolnej pracy. Nie wszystko układa się tak, jak to sobie wyobraża młody zapaleniec”. Nie wygląda to więc zachęcająco...
Kilka lat musi upłynąć, zanim drzewka zaczną owocować, a i tak nie mamy pewności, że wszystkie zasadzono poprawnie. Nie wiemy, czy nie nawiedzi nas susza, czy nie przegramy z pleniącymi się chwastami lub wyjątkowo złośliwą chorobą. Ale jeśli wytrzymamy, jeśli wykażemy się cierpliwością, spędzony czas okaże się owocny.
Pożegnanie z Afryką, ale jaką?
Autorka nie zamyka się w skorupie swojego małego świata. Tu, pośród bezkresu równin i wyłaniających się szczytów, nie mogłoby się to udać. Otwiera więc swoją farmę na oścież, a i sama nie waha się wyjść poza jej progi. Ma w sobie nieprzebrane pokłady entuzjazmu, wrażliwości i empatii. Jest ciekawa świata, nie ocenia, ale usiłuje wgryźć się w samo sedno i zrozumieć. Stanowi jaskrawy kontrast wobec armii kolonizatorów prących bezrefleksyjnie w głąb Czarnego Lądu ze swym fałszywie rozumianym postępem.
Z frazesami i własnymi marzeniami, realizowanymi najczęściej wbrew interesom i wrażliwości lokalnych społeczności. A tubylcy to ludzie prości, ale dumni. Rozumieją tę różnicę i każdy dobry fluid wysłany w ich stronę oddają w dwójnasób. Blixen nie jest wobec tego dla nich intruzem, ale ukochaną Baronową.
Zapraszają ją w krąg i odsłaniają tajniki swego życia. Prezentują i tłumaczą tradycje oraz zwyczaje, jak choćby lokalne uroczystości taneczne na kilkaset osób zwane ngomami. Pojawia się skromny poczęstunek, czasem napój z trzciny cukrowej, ale to tylko dodatki: „Prawdziwi natomiast wykonawcy, niestrudzeni młodzi tancerze, nie interesowali się tymi dodatkowymi przyjemnościami.
Wystarczył im ich własny ognisty nastrój i słodycz przeżyć, od świata zewnętrznego żądali tylko kawałka równej ziemi do tańca”. W takich wydarzeniach udział bierzemy częściej. Poznajemy codzienność wielu plemion, nie tylko smutki rezerwatowych Kikujusów, ale również radości i uniesienia Masajów. Kiedy potrzebujemy samotności, po prostu ruszamy przed siebie, rozmyślając i delektując się. Obcujemy z naturą, bierzemy udział w bezkrwawych łowach, w których najcenniejszą zdobyczą są klisze naszej pamięci.
Pożegnanie z Afryką – sąd nad gatunkiem
Nie mam jednak złudzeń, że książka przypadnie do gustu każdemu. Nie chodzi nawet o tematykę: każdy z nas ma chyba w kraju i na świecie swój ulubiony zakątek. Afryka nie musi ekscytować każdego. Ważniejsza wydaje mi się jednak forma książki. Nie jest to powieść, nie jest to nawet spójny reportaż pełen dramatycznych zwrotów akcji. To zbiór wspomnień. Chaotyczny, rzekłby ktoś, zapis swobodnego strumienia myśli, przemyśleń i refleksji.
A to wyprawa do pobliskiej chrześcijańskiej misji prowadzi do konkluzji, którą Karen życzy sobie uwiecznić. To znów farmę pustoszy przelot szarańczy i dostajemy szczegółowy i jakże plastyczny raport z tego wydarzenia. Pewien Szwed, nauczyciel suahili, napomknął, że w tym języku nie ma cyfry dziewięć? Autorka spieszy, by nam o tym donieść.
Książkę można czytać od pierwszej do ostatniej strony albo sięgać po nią raz na jakiś czas. Wertować, otwierać na chybił trafił i dawkować afrykańskie słońce zgodnie z upodobaniami i aktualnym samopoczuciem. Nie znajdziemy tu myśli przewodniej, jednego głównego problemu, a więc próżno szukać również wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Znajdziemy tu jednak codzienność, smaki, zapachy i obcą kulturę. Znajdziemy tu namiastkę wielkiego, odległego i wciąż niezgłębionego świata.
Książkę można czytać od pierwszej do ostatniej strony albo sięgać po nią raz na jakiś czas. Wertować, otwierać na chybił trafił i dawkować afrykańskie słońce zgodnie z upodobaniami i aktualnym samopoczuciem. Nie znajdziemy tu myśli przewodniej, jednego głównego problemu, a więc próżno szukać również wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Znajdziemy tu jednak codzienność, smaki, zapachy i obcą kulturę. Znajdziemy tu namiastkę wielkiego, odległego i wciąż niezgłębionego świata.
Rzecz tak ważną i życiodajną zwłaszcza w szarej i pandemicznej rzeczywistości. Pożegnanie z Afryką Karen Blixen jest jak świeży powiew. Ten powiew jest jednak typowo afrykański – nieokiełznany i hulający własnymi ścieżkami. Trzeba być koneserem, by znaleźć w nim przyjemność.
Ocena: 8/10
?